moja walka z guzem

Zadzwiające jak doskonale pamiętam wydarzenia z przed 10 lat. Ta gulka w piersi którą któregoś majowego chyba poranka wykryłam w swojej piersi. I to przerażenie. Myśl o chłopakach. W ruch poszedł internet. Pierwsze na co napotkałam że to możliwe w czasie okresu. Niestety okres się skończył a zgrubienie pozostało. Cały czas nikomu nic nie powiedziałam. Pierwsza była mama. Wzięłam ją do małego pokoju. Ciocia nie wiem kiedy się dowiedziała i czy powiedziałam jej ja czy mama. Babci zakazałam im mówić. Poem się dowiedziałam że mama jej powiedziała i byłam zła. Gosia dowiedziała się przypadkiem. Jechałam gdzieś z nimi samochodem. Zapytała czy wszystko u nas w porządku bo śnił sie jej mój dziadek. Dziewczyny nie mam pojęcia. Wizyta u Satory. Uwielbiam faceta. Wytłumaczył mi jaką drogę będę musiała przejść. Trzeba zrobić USG ale on nie może mnie skierować, muszę iść do chirurga. Wizytę chyba ciocia załatwiała na Emilii Plater, lekarz to jej był jakiś jej znajomy ze szpitala albo po prostu wiedziała że jest dobry. Chciałam żeby pojechała ze mną mama. Wizyta lekarska szybka, nie pamietam nawet czy mnie badał. Pamiętam że dostałam skierowanie na usg i że miałam szczęście bo zwolnił się termin bardzo szybko. I do niego niedługo później. Lekarka na usg bardzo miła. Powiedziała mi że lekarz albo zrobi biopsje albo będzie chciał od razu usuwać. Wtedy pierwszy raz musiało paść potwierdzone hasło guz. W swoim przerażeniu nie chciałam słyszeć o operacji. Kolejna wizyta u chirurga. Spojrzał na wynik i pierwsze co to czy zgadzam się na operację. Gdyby nie mama obok powiedziałabym nie. Dostałam skierowanie onkologa do poradni przyszpitalnej. Dzień wizyty długo wyczekiwanej. Akurat się dośc mocno przeziębiłam. Ciocia już czekała, poszła w białym fartuchu do rejestracji i wziała numerek. Niestety od pielęgniarki dowiadujemy się że lekarz chory a drugi operuje i trzeba czekać. Mija dwunasta gdy dzwonię do cioci, gdy ta przychodzi i idzie do pielęgniarki słyszy to samo, ale po pół godzinie wołają mnie. Nie onkolog co prawda ale chirurg naczyniowy mnie przyjmuje. Ryba. Bada mnie i kwalifikuje do operacji. Kolejny przystanek to wizyta u anestezjologa. Dość szybko przebiega. Operacja prawdopodobnie w znieczuleniu miejscowym - rano przyjdę a wieczorem wyjdę. Pasuje mi to. Ale gdy zatrzymuje mnie przy drzwiach i pyta co to jest za antydepresant wiem że tak łatwo nie będzie. Przed czy po anestezjologu ciocia prowadzi mnie na badanie krwi nie wiem. Termin przyjęcia do szpitala 11 listopada, 12 zabieg. Rodzina świętuje imieniny Marcina ja tymczasem zabieram ze sobą ciocię i idziemy na oddział. Dyżurny przyjmuje mnie ale okazuje się że choć jestem w grafiku nie mam skierowania. Wystawia je ale musimy się cofnąć na izbę przyjęć i je zarejestrować. To drugi koniec szpitala. Ja bym wyszła i na około poszła, ciocia zna teren i prowadzi mnie po nim na izbę a potem na oddział. Dostaję obiad. Ciepły i smaczny. Wyganiam ciocię bo jest bez sensu by tu siedziała. Odcinam się od wszystkich. Wieczorem dyżurny zabiera mnie na ekg skoro ma mnie na oddziale, nie wie jednak czy znieczulenie ogólne czy miejscowe. Dopiero rano dowiaduje się mimochodem że będą mnie usypiać. Gdy przychodzą bym się przygotowała ledwo zdążam wysłać wiadomości a już mnie prowadzi pielęgniarka na blok, bez okularów czuje się niepewnie, każe mi się trzymać pod rękę. Kłade się na stół, zakładają mi welflon, przychodzi lekarz który ma mnie operować, dopiero ogląda co będzie operował, zwracam uwagę że to nie ta pierś. Smiech. Odpływam. Budzę się na sali. Na twarzy mam maskę tlenową. Widzę księdza i wiem że żyje. Przywołuje go. Potem słyszę rozmowę i słowa że warunkowo, po czym pojawia się koło mnie ciocia. Jest mi niedobrze, przez maskę nie mogę mówić. Wyganiam ją. Widzę lekarza, wołam że będę wymiotować, mówi że zaraz przyśle pielęgniarkę. Nim ta dociera jest za późno. Zostawia mi nerkę. Chyba jeszcze wymiotuje, bo dostaje lek. Nie mogę się też wysikać na basen mimo że bardzo mi się chce. Dostaje lek moczopędny ale to powoduje tylko ból, leże na basenie i ani kropla. Litują się nade mną i prowadzą do łazienki. Potem już chodzę samodzielnie. Gardło mnie boli. Pamiętam tekturowy pojemnik z obiadem dla mnie którego nie jem. Ok 18 pielęgniarka pyta gdzie mam antydepresanty bo musi mi podać, nic nie mówię że biorę dopiero po 20. Chyba jest też rozmowa o jedzeniu bo mówię że nie będę jeśc co zostaje przyjęte ze zrozumieniem i podłączają mi kroplówkę. Coś się dzieje na oddziale, szykuje się chyba przeszczep więc zamiast spędzić noc na pooperacyjnym zabierają mnie na górę. Nie ma miejsc. Trafiam na iziloatkę do kobiety po przeszczepie. Podłączona do maszyny mierzącej parametry, z kroplówką na drugiej ręcę i opatrunkiem na tej na której mi pierwotnie zakładali. Pani jęczy, gada przez całą noc, ja nie wiem jak się ułożyć. Nie wiem jakim cudem zasypiam. Po 7 przychodzi ciocia, w bialym fartuchu nie ma problemu by wejść na oddział i na salę. Przynosi mi ładowarkę o którą dzień wcześniej prosiłam. Jestem już odłączona. Przychodzi ksiądz i przyjmuje komunię. Podczas obchodu dowiaduje się że wychodzę, wołąją mnie na zmianę opatrunku i zdjęcie welfllonu. Nie jestem w stanie zjeść ani śniadania ani obiadu. Ok 12 czy 14 pojawia się Gosia, serdecznie wita się z ciocią, ona idzie bo trwa zebranie personelu i nie wiadomo kiedy dostanę wypis. Dostaje już kota z nudów i frustracji. Po 16 pojawia się dopiero lekarz. Pani szatniarka bierze mnie i Gonię za siostry. W domu mama chce jej wzracać za taksówkę, ona nie chce tak samo jak wczesniej upierała się że to ona mnie odbierze

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

/208 dni temu /

sen 5.05.20

17.03.20 To siedziało mi w głowie